Czy można cofnąć czas?

Skończyły się wakacje i weszliśmy w rutynę codzienności. Nie bardzo to była rutyna, raczej czas intuicyjnego reagowania na kolejne niespodzianki, wpisany w schemat codziennych czynności. Tyle się działo w każdej minucie naszego nowego życia, że postanowiłam prowadzić coś w rodzaju pamiętnika. Nie po raz pierwszy w życiu postanowiłam. Tym razem jednak wytrwałam w tym postanowieniu wyjątkowo, jak na mnie, długo. Do tej pory rekord wynosił 2 tygodnie. Tym razem, z przerwami, udało się opisać ładnych kilkanaście lat. Dużo mojej naiwności w tych początkowych zapiskach. Brak przyszłej mozolnie, przez lata, zdobywanej wiedzy. Dla mnie to materiał, mimo wszystko, cenny. Lubię do niego wracać. Widzę wtedy ile udało się zrobić. W chwilach zwątpienia i poczucia bezradności to pomaga. Widzę czego jeszcze nie udało się zrobić, być może nigdy się nie uda. Jesteśmy, jako rodzina zastępcza, tylko jednym z elementów w życiu powierzonych nam dzieci. Czasem ważnym, czasem mniej ważnym, ale jednak tylko elementem, etapem, pomocą w drodze, ich własnej drodze przez życie.

Zbiór potrzeb dzieci i zbiór naszych możliwości mają bardzo ważną część wspólną, którą jest realna pomoc, jaką dzieci mogą w naszych rodzinach otrzymać. Ale zbiory te się nie pokrywają i wcale nie muszą się pokrywać. Ta część wspólna to i tak bardzo dużo. Czasem wystarczająco dużo, czasem zbyt mało aby dziecko mogło samodzielnie wyruszyć w świat. Ale więcej nie damy, ponad to co mamy do zaoferowania.

9.10.2004 sobota

Dzieci są u nas od 8 kwietnia. Było różnie ale teraz jest naprawdę super. Poprawa jest ogromna i widoczna gołym okiem. Mimo wszystko jesteśmy stale w bardzo chwiejnej równowadze. Wczoraj wykonałam w zabawie zbyt gwałtowny ruch. Grześ zachował się jak dzikie zwierzątko, po prostu odruchowo ugryzł mnie w rękę. Ugryzł tak mocno, że nie mogłam opanować łez. Bardzo się martwił, bardzo przepraszał ale jednak znowu to zrobił. Czasem rozmawiamy o tym jak pogryzł mnie w lipcu. Została spora blizna, gdyż wyrwał mi zębami kawałek ciała, zakażenie na szczęście udało się zatrzymać antybiotykami, ale wspomnienia pozostały. To już nie jest ten sam Grześ. To już nie jest upośledzony, agresywny chłopczyk, z którym tylko czasem udawało się nawiązać kontakt i którego nie można było na moment spuścić z oka. Teraz Grześ to dwunastoletni facet. Można z nim pogadać na różne tematy, też te bardzo poważne. Od wczoraj jest bardzo podekscytowany, bo ma padać śnieg a on naszykował już worek do zjeżdżania z górki. Lubi planować. Od niedawna lubi. Tak jakby w jego mózgu powstało nowe pojęcie przyszłość. Na razie przyszłość to jutro, to Boże Narodzenie, to dzień w którym spadnie śnieg. Ale przyszłość zaistniała. Nie było jej wcześniej. A może była, tylko spała gdzieś w kąciku Grzesiowego mózgu i czekała na… na pojawienie się nadziei.

Grześ jest bardzo pilnym uczniem, dużo i chętnie czyta, ma niemal encyklopedyczną wiedzę o zwierzętach. Wystarczy jednak jedno nieostrożne słowo lub gest aby stoczył się w otchłań własnych splątanych emocji, z którymi jeszcze zupełnie nie potrafi sobie poradzić. Odruchowo i naprawdę trafnie szuka sposobu na rozładowanie napięcia. Sam prosi aby go łaskotać. Mocno a nawet trochę brutalnie (bo inaczej Grześ nie czuje) robię to co mu pomaga. Rozładowuję, przy okazji, też i swoje napięcie. Czasem mam ochotę go bić albo rozszarpać na strzępy, czasem płakać lub wyć z bezsilności. Wtedy łaskotanie bardzo pomaga nam obojgu.

Znacznie częściej mam ochotę rozszarpać Oliwię. To ona została nam zaproponowana jako dziecko bezproblemowe, dziecko, które spełni nasze oczekiwania. Jesteśmy z sobą 6 miesięcy. To bardzo długie i owocne pół roku. Teraz poczuła się w domu bezpiecznie. Maski opadły ale jeszcze nic w ich miejsce nie powstało. Jest ogólny sprzeciw, ogólny gniew, ogólny protest. Ona jeszcze nie wie przeciw czemu, choć pewno w ten sposób protestuje przeciw własnej przeszłości. Dla mnie jest to trudniejszy przypadek, gdyż sama jestem pogodnym, flegmatycznym grubasem. Ta chuda, chodząca wściekłość jest mi emocjonalnie całkowicie obca. Jest z jakiejś odległej planety, jej emocje nie są dla mnie czytelne, czasem mam wrażenie, że ich po prostu nie ma. Przy próbie bliskości odczuwam przerażającą pustkę. Mam nadzieję, że coś tam jest, że ja po prostu tego nie rozumiem. Mam nadzieję, że kiedyś uda mi się zrozumieć, że kiedyś uda mi się pomóc Oliwii spotkać i zrozumieć Oliwię.

10.10.2004 niedziela

Byliśmy dziś w DPS dla dzieci i młodzieży u kolegi Grzesia z klasy, bo były jego urodziny. Kolega mieszka w domu pomocy społecznej, bo widocznie nie chcieli go w domu dziecka. Większość współmieszkańców to dzieci z upośledzeniem fizycznym i umysłowym. Po prostu straszne nagromadzenie nieszczęścia. Bardzo wszyscy przeżyliśmy tę wizytę. Tak sobie myślę, że są rodziny, w których pojawiają się dzieci wymagające szczególnej opieki i tę opiekę otrzymują. Nieraz ogromnym kosztem, nieraz pozornie niewspółmiernym do efektów. Rodzice potrafią się latami opiekować z wielkim oddaniem dzieckiem – tzw. roślinką. W DPS spotkałam dzieci i młodzież, które przy odrobinie dobrej woli i miłości opiekunów mogły by samodzielnie lub z niewielką pomocą funkcjonować w społeczeństwie. Tej odrobiny (zwłaszcza miłości) im jednak zabrakło, mimo starań personelu domu. Po prostu miały mniej szczęścia. Wegetują więc z dnia na dzień. Jeśli uda im się przeżyć i wyrosnąć z wieku młodzieńczego zostaną przesadzone na oddział dla dorosłych i tam dokończą wegetację. Finałem i jedynym śladem ich obecności na tym łez padole będzie skromna mogiła na miejscowym cmentarzu. Z czasem zarośnięta i zapomniana. Tak jak cała ich egzystencja, o której zapomnieli (lub bardzo starali się zapomnieć) ich rodzice. Nie potępiam rodziców. Za każdym takim „zapomnieniem” stoi dramat życia rodziców, ból, tragedia. A DPS mieści 95 istnień ludzkich, 95 ludzkich dramatów. I straszny zapach pampersowanych podopiecznych.

Czuję się nieco skrępowana myjąc dzieci. To są już duże dzieci. Oliwia chce abym była z nią w łazience gdy korzysta z ubikacji, Grzesia pilnuję rano kiedy robi siusiu aby trafił do sedesu i aby nie zapomniał umyć rąk i zębów. To w końcu nie są już niemowlęta a ja jestem dla nich kimś obcym. W ich życiu tak się ułożyło, że bezustannie jakaś nowa ciocia albo nowy wujek brali udział w tym co powinno być dla człowieka, nawet bardzo jeszcze małego, sferą intymną i dostępną tylko najbliższym osobom. To, że dzieci pozbawione rodzinnego domu obsługiwane są przez zmieniających się obcych, odczuwam jak odarcie, bardzo brutalne odarcie, ich z tej intymności, która z racji człowieczeństwa absolutnie im się należy. Jakież ja mam prawo do tego aby dotykać ciała dwunastoletniego chłopca czy dziewięcioletniej dziewczynki? Jakież mam prawo do tego aby zdejmować z nich ubranie i obcować z ich bezsilną nagością?

Pamiętam, że jako dziecko bardzo protestowałam przeciw temu, że jakaś obca kobieta (na zimowisku) dotykała moich rzeczy i sprawdzała porządek w szafce. To była moja szafka i nawet rodzice nie naruszali mojej odrębności tak głęboko. Czymś niewyobrażalnym wydaje mi się w tej chwili ingerencja w moją fizyczną intymność. Zabieranie jej człowiekowi było przecież jednym z narzędzi totalitarnych systemów w różnego rodzaju więzieniach i obozach zagłady. Pozbawienie ludzi ubrania, uniemożliwienie im odbywania czynności fizjologicznych w odosobnieniu wydają mi się bardziej upodlającymi praktykami niż głodzenie czy zmuszanie do pracy. Czemu więc traktujemy jako normalne tego rodzaju praktyki stosowane wobec dzieci? Może gdyby dzieci znalazły się w naszym domu jako niemowlęta i związek emocjonalny powstał by w momencie kiedy nie miały i nie mogły mieć pełnej świadomości swej fizycznej odrębności to wszystko stało by się bardziej naturalne. Nasza „wspólność” z dziećmi nie powstała naturalnie i przez to pojawiło się wiele zupełnie nieoczekiwanych problemów. Pozornie nie pierwszoplanowych ale w kontekście odbudowy psychiki tych skrzywdzonych dzieci może jednak istotnych.

04.12.2004 sobota

Od dwóch dni Oliwia domaga się małej siostrzyczki, najlepiej mającej trzy lata. Pytałam czy nie będzie zazdrosna ale powiedziała, że nie bo przecież będzie się nią opiekować. Rozgadali się oboje na temat znanych im z różnych domów dziecka maluchów. Oboje chcą przyjęcia większej liczby dzieci do nas ale jednocześnie są o siebie tak śmiertelnie zazdrośni i tak bardzo wymagają indywidualnego kontaktu, że jestem pewna, iż na to jest stanowczo za wcześnie. Ale przez 7 miesięcy zrobiliśmy tak duże postępy, że wszystko może się zdarzyć we, wcale nie tak odległym, czasie. Ja w każdym razie chcę. Przez te 7 miesięcy nie miałam wątpliwości co do tego czy dobrze zrobiliśmy przywożąc tu Oliwię i Grzesia i nie miałam wątpliwości czy ich potrafię kochać. Po prostu kochać i być razem to to co lubię robić najbardziej. Czemu więc nie kochać następnych dzieci. Tylko co na to reszta rodziny?

Oliwia wyła dziś prawie cały dzień i naprawdę nie wiem jaką przyjąć metodę. Jak mówi „ciociu nie chce mi się wiązać butów, zawiąż mi” ja odmawiam. Wtedy zaczyna strasznie płakać, wyje, łzy się leją etc. W sumie nic mi się przecież nie stanie jak jej te buty zawiążę ale wydaje mi się, że powinna je zawiązać sama. Nie wiem czy dobrze robię, choć zawsze robię tak samo więc przynajmniej dziecko ma jasność i liczę na to, że się nauczy, że takie wycie do niczego nie prowadzi. Tyle, że jakoś się jeszcze nie nauczyła…Dziś wyła, że rękawy koszulki podciągnęły się przy wkładaniu rękawów bluzy (uciekły), że musi posłać łóżko, że musi umyć zęby… Zdaję sobie sprawę, że spora cześć tego wycia to wynik zazdrości. Zazdrości o to, że ja ubieram Grzesia, bo on sam się ubrać nie potrafi, że wiążę mu buty, bo to dla niego zadanie ponad siły. Ale Grześ NAPRAWDĘ nie potrafi się sam ubrać a jego siostra NAPRAWDĘ potrafi, i robiła to do tej pory (w domu dziecka) samodzielnie. Mam idiotyczne poczucie winy za tę zazdrość, bo Grześ jest mi bliższy, bo jemu bardziej „chce się” pomagać, bo bardziej są widoczne rezultaty naszej pracy, bo ciągle mi mówi, że mnie kocha, bo się śmieje zamiast płakać…

Był dziś u nas Jacuś. Jacuś to chłopak z upośledzeniem umiarkowanym. Chodzi do gimnazjum w Grzesia szkole. Był pierwszym upośledzonym dzieckiem z jakim miałam do czynienia. Teraz ma 16 lat a nasza znajomość zaczęła się gdy miał lat 8. Nie umiał wtedy jeszcze mówić. Za to warczał i szczekał, bo głównym jego towarzyszem i wychowawcą był pies. Rodzice jego, obydwoje z upośledzeniem i pijący, pracowali u mnie a błąkający się bez celu Jacuś po prostu na jakiś czas w moim domu zamieszkał. Był zawsze głodny a ja bałam się, że 4 talerze zupy mogą dziecku zaszkodzić. Udało mi się namówić mamę Jacusia do podpisania wniosku do PPP. Dziecko dostało szczęśliwie orzeczenie i zamiast kolejnego roku w klasie 1 naszej wiejskiej szkoły, zamiast wiecznych skarg, że wypił pani herbatę, zabrał koledze kanapki i wyszedł, Jacuś został zapisany do szkoły specjalnej , do której uczęszcza z radością i entuzjazmem. Teraz Jacuś mieszka w domu dziecka a na weekendy, ferie, święta i wakacje wraca do domu. Świetnie się bawi z Grzesiem i obaj są zachwyceni sobą. Grześ, bo ma starszego, większego kolegę, który się z nim bawi i ma dość siły aby te brutalne, siłowe zabawy przetrwać. Jacuś, bo wreszcie jest doceniony i jest obiektem zainteresowania. Jacuś uwielbia też Oliwię (czego się nieco boję), ale Oliwia jest chyba i o niego zazdrosna więc od niego stroni, co mi wcale nie przeszkadza, tak jest bezpieczniej dla wszystkich. 

05.12.2004 niedziela

Jutro mikołajki a moje prezenciki nader skromne. Dzieci czekają na to co Mikołaj przyniesie a PCPR nie wypłacił nam jeszcze ani grosza (decyzja o wypłacie z kwietnia b.r. od dnia 15.04, nie wiem jak w PCPR ale u mnie już zaczął się grudzień). W kieszeni pusto a nawet więcej niż pusto, bo długów mam przerażająco dużo. Żyjemy nadzieją i emeryturą mojej Mamy. Jutro znów muszę ją naciągnąć na paliwo, bo wożenie Grzesia do miasta to 5 x 2 x 30 = 300 km tygodniowo + 2 x 30 = 60 km w niedzielę dla Jacusia (którego przywożę w piątek z domu dziecka a w niedzielę odwożę). Niby nic ale to blisko 400 zł miesięcznie a ja dostałam w tym miesiącu z gminy 91 zł zwrotu kosztów dojazdu.

No ale to miało być o dzieciach a nie o pieniądzach.

Dziś Grześ był spokojny i kochany. Wesoło brykał gdzieś koło domu a że błoto straszliwe to ubłocił absolutnie wszystko co miał na sobie, łącznie z majtkami. Wieczorem usmażył ze mną pączki i bardzo grzecznie się dał wykąpać (woda jak po myciu butów). Wprawdzie zdzielił mnie kilka razy w plecy przy wycieraniu ale jak go skarciłam powiedział, że to dla tego, że mnie tak bardzo kocha.

Oliwia rano wyła stosunkowo mało, spodziewałam się większego wycia, bo w niedzielę jest wożona do kościoła a wcale tego nie lubi (ale chce mieć pierwszą komunię więc musi). Wycie zaczęło się przy odrabianiu lekcji. Odrabiane przerwałam po 2 godzinach wycia. Nasz wysiłek był bezcelowy. Praca się nie posuwała a czas uciekał i obie już nie miałyśmy siły. Mycie przebiegło jednak bezboleśnie i sprawnie i mam nadzieję, że tylko ja jeszcze nie śpię, bo już jest jutro…

6.12.2004 poniedziałek

Prezenty wcale nie były takie skromne. Po porównaniu z prezentami jakie dostały inne dzieci w klasach okazały się wcale pokaźne. „Na szczęście” środowisko z jakiego pochodzą szkolni koledzy Oliwii to uboga wieś popegeerowska. Większość kolegów Grzesia żyje prawie w nędzy (poza tymi, którzy mieszkają w domu dziecka lub domu pomocy społecznej). Oliwia szczerze ucieszyła się z parasolki. Szlafroczki, które dostali od mojej Babci, wyraźnie im się spodobały. Było oczywiście też trochę, zawsze oczekiwanych, słodyczy. Z ukontentowaniem zasiedli wieczorem, dziwnie zgodnie, do oglądania bajek na komputerze. Dziś odpuścili „Trzy świnki”, które oglądali już 5 razy i zdecydowali się na „Króla lwa”. No ale to wszystko już czas przeszły, bo właśnie zmieniła się data. Znowu jest jutro a ja nadal tkwię w dziś.

A dziś u Grzesia w szkole miały się rozpocząć indywidualne lekcje wychowania fizycznego. Klasa Grzesia jest trudna i szkolna pani psycholog powiedziała, że zajmuje się głównie tą klasą. Jest troje piątoklasistów i pięcioro dzieci z klasy czwartej. Większość to dzieci z cechami ADHD a więc trudne do opanowania i wyhamowania. Większość ale nie wszystkie. Mniejszość wymaga stymulacji. Klasa nie jest zgrana, razem są pierwszy rok. Część to jeszcze małe dzieci, część to nastolatki wchodzące w wiek dojrzewania. W sumie mieszanka wybuchowa. W tym wszystkim Grześ, drobniutki, maleńki nerwusik, którego łatwo wytrącić z bardzo jeszcze chwiejnej równowagi. Łatwo, więc wszyscy chętnie to robią, bo zabawne jest patrzeć jak się wkurza z powodu schowanej czapki czy plecaka. Wystarczy mu zabrać ołówek lub zeszyt a już akcja na całą lekcję zapewniona. Grześ się zdenerwuje, pani go będzie uspokajać…

Na dokładkę po kilku donosach na panią od wf atmosfera w szkole jest dość nerwowa. Po informacji o tym, że w szkole, a szczególnie na lekcjach wychowania fizycznego, nie dba się o bezpieczeństwo uczniów, wymagających przecież specjalnej troski, nastąpiła kontrola przedstawiciela powiatu. Kontrola zakończyła się spotkaniem z rodzicami. Przedstawiciel powiatu usiłował wydobyć z rodziców jakieś skargi ale rodzice chwalili szkołę i nauczycieli. Przedstawiciel wygłosił na pożegnanie „no jak państwo chcą współpracować z taką szkołą i takimi nauczycielami to ja państwu życzę wszystkiego dobrego” i obrażony sobie poszedł. Jak wiadomo zdenerwowania się multiplikują i pani wuefistka uznała, że z Grzesiem sobie w grupie nie poradzi. Wprawdzie pani psycholog jest zdania, że to nie Grześ stanowi największy problem ale (jak sama powiedziała) od Grzesia zacznie, bo warto i ma na to ochotę. W czasie wizytacji pani psycholog na lekcji wf Grześ nagle postanowił zobaczyć czy nie pada śnieg (na śnieg bardzo już czeka) i wszedł na szczyt drabinek. Pani od wf uznała to za zachowanie zagrażające bezpieczeństwu i pewno miała rację. Ale on niczego złego nie chciał zrobić i trudno mieć do niego pretensje. Po prostu jest bardzo szybki i natychmiast realizuje swoje pomysły, nie ma więc czasu na myślenie o skutkach. Po psychologiczno-pedagogicznej naradzie zaproponowano (a ja się zgodziłam), że Grześ będzie odbywał lekcje wf indywidualnie z panią, plan zajęć klasy zostanie w tym celu nieco zmodyfikowany, dodatkowo Grześ uzyska jedną godzinę tygodniowo pracy z panią psycholog. Da mu to szansę nauczenia się zasad, które pani mu chce wpoić, będzie obiektem indywidualnego zainteresowania (co lubi), na wf będzie miał piłkę tylko dla siebie (bo nikomu nie chciał na lekcji oddać). Dodatkowo mam go ubierać w dres, bo nie radzi sobie z przebieraniem w spodenki i koszulkę. W to wierze, bo w domu przecież też się jeszcze sam nie ubiera.

Dziś u Grzesia w szkole miały się rozpocząć indywidualne lekcje wychowania fizycznego ale się nie rozpoczęły, bo pani zachorowało dziecko. Pewno rozpoczną się w przyszłym tygodniu. Bardzo jestem ciekawa wniosków pani psycholog z indywidualnej pracy z Grzesiem. Jak Grześ się zachowuje podczas lekcji wf to mogę sobie wyobrazić, bo bawię się z nim często i zwykle balansujemy na krawędzi bezpieczeństwa. Grześ ma próg odczuwania bólu mocno przesunięty, więc czasem znajdujemy się trochę poza ta granicą ale jak do tej pory kończy się na kilku siniakach i niegroźnych zadrapaniach.

7.12.2004 wtorek

No i znowu już jest jutro. To tak jakbym usiłowała dogonić uciekający czas ale on i tak zawsze będzie krok przede mną i nie mam najmniejszych szans go dopaść.

Dziś było dość spokojnie. Grześ pierwszy raz miał indywidualny wf w szkole. Ta szkoła naprawdę bardzo się stara.

Oczywiści po powrocie ze szkoły Grześ nic, jak zwykle, nie opowiadał. Mam wrażenie, że szkoła i dom to są jego dwa rozłączne, odrębne światy. A on, z jakiegoś powodu nie chce ich łączyć. W szkole nie opowiada o domu, w domu milczy jak zaklęty na temat szkoły. Zapytany co było w szkole odpowiada „guga luga”. To znaczy, że niczego się nie dowiem. Wydusiłam z niego tylko jedno zeznanie – miał wf sam a nie z całą klasą. Poza tym był przez cały dzień spokojny, grzeczny i pogodny więc chyba było OK.

Oliwia nie miała dziś okazji by odbyć swoje wycie przy robieniu lekcji, bo zostawiła książkę w szkole i lekcji odrabiać nie miała z czego. Powyła za to trochę, ponieważ pozwoliłam jej zjeść tylko jednego czekoladowego Mikołaja a za to zmusiłam do zjedzenia kilki łyżek zupy na obiad oraz mikroskopijnej bułki z mielonką na kolację. Problem z jej jedzeniem, a właściwie niejedzeniem, to temat na zupełnie odrębną pracę. Może kiedyś znajdę czas aby ją napisać. Na razie czas gdzieś znika, więc pewno prędko go nie znajdę.

Popędzając Oliwię do mycia mówiłam ile jeszcze minut zostało do bajki. Było 15, 14, 13, 12 etc. przy 5 załamała się (co oczywiście nie znaczy, że się rozebrała – nadal stała w łazience i nie posuwała się w działaniu) i zaczęła wyć i płakać wielkimi jak groch łzami po czym zażądała „Ciociu, cofnij czas” i zupełnie nie mogła zrozumieć, że czasu naprawdę nie mogę cofnąć. Uznała, że po prostu złośliwie go nie cofam. Z początku wydało mi się to nawet dość zabawne. Jednak po głębszym zastanowieniu stwierdziłam, że jest niepokojące, że dziecko w wieku lat 9 tak zupełnie nie rozumie tego, iż czas płynie niezależnie od naszej woli. Sama często nie akceptuję tej zasady ale to jednak zupełnie inna historia.

8.12.2004 środa

Udało mi się dopaść komputera przed północą a nawet przed obiadem. Rano wygrałam z Grzesiem małą batalię. Szedł na 2 lekcję, więc dłużej sobie pospał. Oliwia pojechała do szkoły swoim szkolnym autobusem. Nadszedł czas wstawania Grzesia. Dość spokojnie udało nam się umyć zęby i ubrać się ale tuż przed włożeniem kurtki, już w butach, Grześ uciekł mi z powrotem do łóżka i bardzo wesoło, aczkolwiek skutecznie, uniemożliwił dalsze ubieranie i wychodzenie. Sytuacja stała się krytyczna, bo zostało 20 minut do dzwonka na lekcje a właśnie 20 minut jedziemy do szkoły. Przywołałam go słownie do porządku kilka razy ale nie zareagował. Uprzedziłam więc, że koniec zabawy. Dalej nic. Wyjęłam siłą z pod kołdry. Złapał mnie mocno za oba policzki i zaczął ściskać coraz mocniej. Poprosiłam żeby puścił. Nic. Znów poprosiłam. Znów nic. Widzę, że w nim wzbiera i zaraz go nie opanuję. W końcu pozwolił się doprowadzić do wieszaka i sam założył kurtkę i czapkę. W samochodzie kazał mi być cicho. Myślałam, że mu przejdzie ale potrzebował widocznie więcej czasu, bo przed szkołą odmówił wyjścia z samochodu. Poszłam więc sama, zaniosłam plecak i wyjaśniłam wychowawczyni jaka jest sytuacja. Grześ przyszedł po chwili sam, ale trwało to tak długo, że myślałam, że się nie uda. Do klasy wszedł z okrzykiem „do widzenia” co u niego znaczy najczęściej „zacznijmy od początku”.

Grześ chyba czuje, albo wie, że sytuacja zapętliła się już tak, że trudno znaleźć jakieś polubowne rozwiązanie. Nie szuka rozwiązania, to nie jego rola. Ale mam wrażenie, że tym swoim „do widzenia” daje szansę na rozwiązanie. Cofa się do sytuacji sprzed zapętlenia i zaczynamy raz jeszcze. Czyli jednak w pewien sposób można cofnąć czas?

Wiem, że to nie bajka. W realnym świecie obowiązują pewne zasady. Są prawa fizyki, których nie da się zmienić. Nie da się cofnąć czasu. Nie da się wrócić do wczesnego dzieciństwa Grzesia i Oliwii, zapobiec dramatom. Żyjemy tu i teraz. Ale żyjąc teraz, będąc z dziećmi dziś, działamy ku przyszłości, budujemy ich przyszłe życie. Budujemy teraz starając się poprawić, zrekompensować, wyleczyć, poddać rehabilitacji czy terapii to co było w przeszłości. Jest to swoiste cofanie czasu. W teraźniejszości poprawiamy przeszłość w imię lepszej przyszłości.