7.01.2005. Piątek. Do soboty tylko jeden dzień, bo dziś już piątek. Ze wstawaniem nie było problemów. Grześ dziś ma w szkole zaplanowane głównie oglądanie Shreka, bez oporów więc przebiegła poranna procedura i nawet udało nam się dojechać do szkoły przed dzwonkiem. Ja też lubię piątek, bo czuję się bezpieczniejsza mając przed sobą weekend. Zawsze wydaje mi się, że bez jeżdżenia z Grzesiem do szkoły będę miała tyle czasu, że uda się nadrobić wszystkie zaległości, pospać, posprzątać w domu i jeszcze poczytać. Oczywiście w niedzielę wieczorem okazuje się zawsze, iż jutro znów poniedziałek a ja nie miałam czasu na rozgarnięcie rupieci leżących na drodze do mojego łóżka i jestem tak niewyspana, że się nosem podpieram ale mimo to kolejny weekend przynosi kolejną nadzieję…No i w weekendy nie pracuje poczta i nikt obcy nas nie nachodzi. Tylko latem lubię gości, bo wnoszą ze sobą kawałek zewnętrznego, interesującego, żywego i innego niż nasz świata. I co nie jest bez znaczenia, przynoszą pieniądze. Zimą mam ochotę otoczyć się szczelnym ogrodzeniem i nikogo nie wpuszczać. Głęboka fosa, most zwodzony, opuszczana krata w bramie. My home is my castle. Wiem, że musimy być pod kontrolą, rozumiem konieczność kontrolowania i nadzorowania. Jednak kto lubi być kontrolowany? Ja w każdym razie nie lubię. No i klimat współpracy z PCPRem jest dla mnie jakiś taki od początku nie do zaakceptowania. A weekend to weekend. Może nie da się wyspać ale przynajmniej nikt nam nie przeszkadza.
Pogadałam z Grzesiem chwilę o wczorajszym piromańskim incydencie. Rozpalił ognisko w sedesie. Wersja bezpieczna, więc nie ma co robić afery ale temat do pogadania był. Umówiliśmy się, że będzie się zawsze pytał i uprzedzał przed taką akcją. Jak pogoda pozwoli to jutro zrobimy wieczorne ognisko w miejscu do tego przeznaczonym i może to mu na parę dni wystarczy.
08.01.2005 sobota
Rano Oliwia urządziła koncert maksymalnego wycia na temat tego, że mam ją ubrać. No bo przecież ubieram Grzesia. Zazdrość niegasnąca o wszystko. Postąpiłam więc dość brutalnie i pojechałam do domu dziecka po Jacka (sąsiada z wioski i kolegę Grzesia ze szkoły specjalnej) bez niej ale za to z Grzesiem. Grześ był rano grzeczny ale właśnie dochodził do granicy grzeczności, bo wycie Oliwii zawsze go „wkurza”. Musiałam z nim wyjść zanim przekroczy tę granicę. Miałam nadzieję, że separacja przyniesie pozytywne rezultaty, złość i zazdrość rozwieją się gdzieś w przestrzeni. Niestety się nie rozwiały. Po przyjeździe z Jackiem wróciliśmy do sytuacji wyjściowej. Oliwia nadal wyła, była wściekła na cały świat. Oświadczyła nawet, że w ogóle nie będzie jeść, ubierać się i wychodzić na dwór. Przy obiedzie zachowywała się niemożliwie. Oliwia generalnie nie je nic i chce tylko słodycze. Wiem, że nie powinnam z jedzenia robić problemu, bo staje się wtedy kartą przetargową. Stanęło więc na tym, że jak nie chcesz to nie jesz ale nic innego nie dostaniesz aż do kolacji. Wściekłość wzrosła ale ja zyskałam na czasie, bo nie musiałam przygotowywać kolejnych wersji obiadu w stylu „a może zjesz jajeczko, a może kartofelek”. W końcu z głodu nie umrze. Może powinnam więcej uwagi przykładać do wyrabiania w dzieciach właściwych nawyków, w tym żywieniowych? Może nie powinnam. Wydaje mi się, że to po prostu nie ten etap.
Niestety wycie wyprowadziło z równowagi Grzesia. Dawno już tak nie płakał. Nawet nie był bardzo agresywny, choć kopnął mnie kilka razy buciorem i trochę poszczypał. Ucieszyłam, się, bo bardzo świadomie powiedział, że jest wkurzony na Oliwię i nie umie sobie z tym poradzić. Pobawił się trochę w stodole, posiedział w koziarni z kozami, powrzucał z Jackiem trochę drewna i jakoś sam się w końcu uspokoił. Oliwia też trochę się uspokoiła ale marudziła do wieczora.
W weekendy, kiedy nie spieszymy się do szkoły na godzinę, próbuję poranne ubieranie zainscenizować tak aby posuwać się w dziecięcej samoobsłudze powoli do przodu. Sytuacja zastana jest taka, że Oliwia umie się sama ubrać a Grześ nie. Początkowo ubierałam też Oliwię ale stwierdziłam, że to nie jest właściwa droga, zwłaszcza, iż Oliwia ma własny pogląd na temat tego co na siebie wkłada. Ma się więc ubierać sama i sama sobie przynosić i brać z szafy części garderoby, które jej pasują. Ponieważ Grzesia ubieram, przynoszę mu ubranie i co najwyżej pozostawiam do wciągnięcia nawleczone już na niego majteczki i spodenki oraz do włożenia rękawy bluzy wsadzonej już na głowę Oliwia jest zazdrosna. Próbowałam jej tłumaczyć, że przecież brat jest trochę inny i przecież o tym doskonale wie ale zazdrość jest u nie uczuciem dominującym. Staram się więc rano rozpoczynać od równego startu i najpierw trochę pomagam Oliwii a później Grzesiowi. Równego traktowania jednak Oliwia absolutnie nie akceptuje i gdy przestaję się zajmować nią w 100 % ona uruchamia swoje przeraźliwie wycie. Wtedy przestaję się nią zajmować. Zrezygnowała z równego startu więc odpada z gry. Wycie pozostaje. Chciałam aby zrozumiała, że wycie to nie jest właściwa metoda wywalczenia sobie mojego zainteresowania. Niestety nadal tego nie rozumie i absolutnie nie posuwa się w tym punkcie do przodu. Może potrzebuje więcej czasu a może trzeba zmienić metodę? Niestety nie wiem na jaką. Próbowałam podpowiadać, mówiąc jej wprost (w okresie spokojnym, nie podczas wycia), że to nie jest dobra droga. Chwilowo skutku brak. Może to jest tak, że Grześ wystartował z niskiego pułapu i każdy jego postęp, tak nieoczekiwany, jest bardzo widoczny. Oliwia przyszła do nas z etykietką „normalnej” dziewczynki i oczekiwania były większe. Jej „normalność” w środowisku placówkowym była po prostu grą. Grała grzeczną i uśmiechniętą, trochę nieśmiałą dziewuszkę, bo to było wygodne i użytecznie. Nikt się nią specjalnie nie interesował, bo nie sprawiała kłopotów a każdy chętnie pogłaskał, bo taka milutka i bezproblemowa. Teraz poczuła się bezpiecznie i przestała grać ale, ponieważ nie miała jeszcze okazji być sobą, nie zna swojej właściwej strategii i nie potrafi jej odkryć samodzielnie. Strategia maskotki i księżniczki się nie sprawdza, strategia „bo Grzysiek” nie działa zupełnie a w zamian jest pustka. Pozostaje więc ogromny żal i bezmiar wściekłości, może bezsilność, może bezgraniczny smutek. Mądrzy ludzie z tytułami magistra psychologii mówią, że ma ogromny potencjał, i że trzeba czekać. Ja mam wyrzuty sumienia, że nie umiem jej kochać dostatecznie mocno, że jestem dla niej zbyt twarda i oschła. Ale jak będę udawać to też nie dojedziemy do celu.
Grześ zawsze był spontaniczny. Przez to w placówce sprawiał kłopoty i nikt go nie chciał. Ale dzięki temu nie ma aż tyle do odkręcania. Po prostu nadal jest tym samym Grzesiem, tyle że wypiękniał, bo jest kochany.
Wieczorem zrobiliśmy kolejne ognisko. Cały dzień była śliczna, wiosenna, słoneczna i ciepła pogoda. Mimo to oczywiście wszystko mokre a wiatr zerwał się bardzo silny. Udało mi się rozpalić dość szybko i sprawnie i nawet mokre patyki pięknie się paliły. Wiatr sprawił, że wszystko błyskawicznie się sfajczyło i można było iść do domu na bajkę. Zalewanie ogniska wodą też jest przyjemne. Może ognia wystarczy Grzesiowi na parę dni. Z satysfakcją stwierdziłam, że Grześ doskonale już rozumie fizykę ognia i wie gdzie co kłaść aby się zapaliło. Oliwia nadal próbuje zapalić kawałek mokrego drewna przykładając mu od góry palącą się słomkę i denerwuje się, że wszystko gaśnie. Pocieszam się, że jednak ona jest młodsza i może jej mózg nie jest jeszcze gotowy na czerpanie wiedzy z doświadczenia w sprawach tak bardzo skomplikowanych. On czerpie i zapamiętuje i wiąże przyczynę ze skutkiem. Bardzo mnie to cieszy.
Może jednak jest inaczej. Może mózg Oliwii, jako sprawniejszy, bardziej ucierpiał podczas traumatycznych przeżyć z wczesnego dzieciństwa, przeżyć które nie do końca jeszcze poznałam. Tak jakby został „zablokowany” i nie wrócił do normalnej sprawności. Czy kiedyś wróci? Pytanie bez odpowiedzi. Mózg Grzesia, pracujący własnym trybem, okazał się odporniejszy i pracuje nadal po swojemu.
09.01.2005 niedziela
Oliwia wstała dziś sama i sama się ubrała. Po .prostu mnie nie było w zasięgu wzroku a ona już chciała wstać. Śniadania nie zjadła, nie licząc kawałka suchego chleba, ale na to już nic nie poradzę. Lepiej, że wyszła na dwór zamiast wyć nad kanapką. Do kościoła z dziadkami pojechała bez protestów a nawet sama się przebrała przed wyjściem. Grześ bawi się z Jackiem na podwórku. Pogoda słoneczna ale wieje straszny wicher. Ciepło Grzesia ubrałam więc niech się bawi. Mam godzinkę spokoju a potem trzeba robić obiad, Grześ ma zadane sporo z polskiego, Oliwia z matematyki a wieczorem trzeba odwieźć Jacka do domu dziecka. Czasu wolnego nie ma więc za wiele (jak zwykle w dni wolne).
Trzeba by jeszcze zrobić dla Oliwi mysie uszy, bo ma być w szkolnym przedstawieniu myszką oraz kucharską czapkę, bo ma też być kucharką. Grześ brał udział w Jasełkach w swojej szkole jeszcze przed Świętami. Jasełka przygotowały panie nauczycielki, przez dwa miesiące ćwiczyły z dziećmi, robiły dekoracje i stroje. Finansowały wszystko z czego się dało, też z własnej kieszeni, prosiły o wsparcie (dałam 10 zł, bo akurat było u nas cienko ale publicznie mi za wsparcie podziękowano, widocznie w kontekście było duże wsparcie). Jasełka wypadły fantastycznie. Dla mnie najbardziej urzekający był chór anielski złożony z nauczycielek. Głosy zgrane super, stroje wypracowane, anioły po prostu jak prawdziwe. Dzieci grały z ogromnym zaangażowanie, Pani woźna obsługiwała światło a pan woźny wprowadzał i usadzał widzów. U Oliwi w szkole pani kazała rodzicom przygotować stroje i ma z głowy. Może szkoła specjalna nie jest dla Grzesia idealnym rozwiązaniem ale w szkole specjalnej uczą specjalne nauczycielki, którym specjalnie zależy. To rzadkość i to jest w sumie najważniejsze.
Ciągle nie jestem pewna czy to dobry pomysł żeby Jacek spędzał u nas tyle czasu. To znaczy z punktu widzenia Jacka pewno jest to dobre. Ma kontakt z miejscem z którym był całe życiem związany, ma więcej swobody niż w bidulu, ma tu trochę własnego świata i własnych wspomnień z dzieciństwa, ma nasze zainteresowanie i poważne traktowanie, ma Grzesia, którego chyba naprawdę polubił (może dlatego, że zobaczył w nim małego siebie). Ale z punktu widzenia naszych dzieci to już nie jest takie jednoznaczne. Z pewnością Grześ ma w nim kolegę, z którym jest związany ale też jest to starszy, imponujący mu, duży kolega, a Jacek jednak nie jest tym wzorem, który widziałabym jako godny naśladowania dla Grzesia. Korzyść dla Grzesia widoczna to to, że może się z Jackiem wyszaleć lepiej niż ze mną, bo ja nie mam tyle siły ale też ja nie jestem tak jak Jacek brutalna i mam znacznie więcej cierpliwości. Jacek bardzo lubi Oliwię i tego to ja się nieco boję, bo to jednak już dojrzały płciowo mężczyzna mogący mieć problem z właściwą oceną sytuacji i swojego działania. Poza tym nie wiem czy jednak nie powinno się naszym dzieciom pokazywać głównie „normalności’ zamiast stykać je ciągle z tymi problemami, które były ich codziennym światem we wcześniejszym dzieciństwie i które już miały należeć tylko do przeszłości. A Jacek z całą swoją obciążoną problemem alkoholowym i biedą rodziną to właśnie ten świat, na który nasze dzieci już dość się napatrzyły. Teraz mają dowiedzieć się, że nie jest to świat jedyny.
A może jest inaczej, a może one są częścią swojego świata, świata w którym czują się bezpiecznie, w którym umieją żyć. Może ten mój jest dla nich po prostu obcy, nieznany i budzący lęk. Może nie trzeba ich na siłę ciągnąc gdzieś gdzie i tak nie znajdą swojego miejsca, bo ich miejsce jest w tym świecie innej normy. Kolejne pytanie bez odpowiedzi.
Chciałam sama odwieźć Jacka do bidula, zwłaszcza że miał zamiar po drodze odwiedzić rodzinę a nigdy nie wiem w jakim stanie będą jego krewni. Nie chcę narażać dzieci na ciągłe powroty do znanych widoków i scen z ich rodzinnego domu. Ale dzieci koniecznie chciały go odwozić i przysięgły, że rano wstaną bez problemu. Odwieźliśmy więc Jacka razem ale do siostry i dziadków- poszedł sam. W bidulu został odprowadzony co zaowocowało wieczornymi opowieściami w stylu : „a u nas w domu dziecka”. Zawsze się czegoś ciekawego dowiem o ich przeszłości, bo powodowani wspomnieniami uchylają malutkiego rąbka tajemnicy, którą owiana jest ich mroczna historia. Każde przejście przez korytarz w domu dziecka coś im pewno przypomina choć to nie „ich” bidula. Pewno wszystkie mają w sobie coś co je łączy a i Grześ i Oliwia odwiedzili w swoim krótkim życiu po kilka „placówek” więc to „coś poznali aż nadto dobrze.
Trochę z przerażeniem patrzę na ten Jackowy bidul. Mają teraz bogatego sponsora. Dzieci są super ubrane w modne, nowe, markowe ciuszki. Mają super sprzęt i co tylko zapragną (oczywiście poza tym co jest najważniejsze – tego sponsor im kupić nie może). Kiedy wejdą w samodzielność będzie im trudno utrzymać ten materialny standard. Nie nawykną w bidulu do skromności i biedy. Biedę i nędzę większość pamięta z rodzinnego domu więc jest porównanie. Pozostanie im więc prostytucja i bandyterka, bo gdzie uczciwie zarobią potrzebną kasę ? To chyba też nie jest dobre rozwiązanie, równie niedobre jak wpojenie nawyku nędzy i otrzymywania wsparcia od różnych instytucji opiekuńczych.
10.01.2005 poniedziałek
W sumie jest jeszcze prawie dziewiąty stycznia ale już po północy więc zgodnie z kalendarzem i zegarkiem dziesiąty. Oczywiście niewiele udało mi się dziś zdziałać choć dzień był pełen wrażeń. Jutro poniedziałek (dziś?) i trzeba wejść w tryby powszedniej codzienności a to napawa mnie wstrętem.
Po szkole długo było spokojnie i pogoda nawet ładna choć wichura niezła. Podobno w północnej Europie zginęło kilkanaście osób a wiatr dochodził do 170 km/h. W Polsce też spore straty ale u nas obeszło się bez ofiar. Grześ pewno zmarzł a może i coś innego mu nie pasowało ale w każdym razie bardzo się czymś zdenerwował. Próbowałam go uspokoić na podwórku. Akurat była trzecia i wszyscy szli na obiad więc mieliśmy wielu świadków, zbyt wielu. W efekcie Grześ leżał w deszczu w kałuży błota i usiłował mnie kopnąć albo ugryźć. Ponieważ to do niczego nie prowadziło (poza ew. katarem) zaciągnęłam go do domu, do łazienki (nie bardzo elegancko odsyłając gapiącego się na nas teścia do kuchni słowami „tam jest obiad” i wyraźnym acz mało wyszukanym gestem). Grzesia musiałam dość zdecydowanie przytrzymać, bo już jest bardzo silny. Krzyczał, że nas nienawidzi, że jesteśmy tacy sami i nas już nie potrzebuje, że zaraz wyjedzie i nie będzie z nami mieszkał. Płakał i wyzywał mnie najgorszymi znanymi sobie słowami. Pluł mi w twarz, szczypał ale już nie kopał. Zdarłam z niego przemoczone i zabłocone ubranie i włożyłam go do wanny z ciepłą wodą. Przestał mi wymyślać i poprosił abym wyszła. Powiedziałam, że go kocham i poszłam na obiad. W między czasie przez zamknięte drzwi pytałam kilka razy czy mogę wejść ale się nie zgodził. Za jakieś pół godziny goły i bosy ale wytarty i zawinięty w ręcznik wyszedł i poszedł do pokoju. Położył się do łóżka, pod kołdrę i tak spędził następne pół godziny. Zjadłam więc obiad i poczekałam aż się wszyscy rozejdą. Weszłam do niego, usiadłam na łóżku Przytulał się golutki, powiedział, że tak mnie kocha, że mnie zaraz udusi, całował i kazał się drapać po plecach. Oliwia widząc, że Grześ znów jest blisko mnie usiłowała wleźć między nas. Zaproponowałam, że będę przytulać oboje ale jej to nie odpowiadało i próbowała wycia. Wstałam wiec i zarządziłam koniec zabawy. Zabraliśmy się do odrabiania lekcji. Oliwia miała bardzo mało więc dłużej się zabierała niż odrabiała. Grześ swoje odrobił sprawnie i chętnie. Do bajki było z głowy. Dzieci zażyczyły sobie (znów, bo to już 4 dzień z kolei) frytki na kolację. W czasie jedzenia wyrywali sobie talerz z frytkami. Grześ pewno był już bardzo głodny, bo z obiadu zjadł tylko dwa desery, reszta go ominęła. Oliwia zjadła wprawdzie trochę zupy i suchą kaszę ale nie pozwoliłam jej na słodycze wiec pewnie też w końcu zgłodniała. Próbowała też coś wywalczyć strofując Grześka, kazała mu jeść po jednej frytce etc. pokrzykiwała na niego chcąc pewno wykorzystać spadek jego notowań ale nic nie wskórała więc w końcu się pogodzili. Grześ wypił 6 kubków kakao.
Nigdy nie wiem czy mam po uspokojeniu Grzesia wracać z nim do scen, które miały miejsce i je analizować, czy mam kazać mu np. przepraszać. Nie wracam więc, czasem po prostu w innej sytuacji wspominam na zasadzie „czy mam cię związać żebyś mnie nie szczypał tak jak wczoraj czy masz jakiś inny pomysł” ale w zasadzie przechodzę do porządku dziennego nad tym co się stało. Tak samo dzieje się po Oliwii wyciu. Przestał wyć więc realizujemy kolejny punkt programu. Nie wracamy do tego co było.
Kakao zaowocowało lekkim rozstrojem żołądka ale teraz już wszyscy śpią. Mam nadzieję, że rano wstaniemy bez problemów, bo i ja trochę zabalowałam z książką a 5 godzin snu to dla mnie już trochę przymało.
11.01.2005 wtorek
Oliwia wstała spokojnie choć bez entuzjazmu. Entuzjazmu nie oczekiwałam, bo tylko masochiści wstają po ciemku dla przyjemności. Grześ też rano nie stwarzał problemów ale w samochodzie spał i przed szkołą odmówił wyjścia. Staliśmy więc przed szkolną bramą a co kto przechodził to pytał „co, nie chce wysiadać?”, „nie wyspał się ?” etc. Miałam dość przedłużającej się sceny więc go na siłę wyciągnęłam. Grześ widocznie miał inne plany i chciał jeszcze trochę być obiektem zainteresowania przechodniów, bo zareagował na wyciągnięcie dość ostro. Zanim doszedł do schodów przypomniały mu się jakieś stare pretensje do świata i zaczął wykrzykiwać, że już powinny być ferie i że dzieci nie powinny mieć kota. Spotkaliśmy Jacka, który zaniósł Grzesia do szatni. Skutek był zdecydowanie negatywny, Grześ zdenerwował się jeszcze bardziej. Przed schodami na ostatnie piętro powiedział „rezygnuję, wracam do domu” i próbował zawrócić do wyjścia. Z trudem go dociągnęłam przed klasę. Na domiar złego okazało się, że nie ma pani Julity (wychowawczyni Grzesia, z którą miała być pierwsza lekcja) i oczekiwanie na rozpoczęcie zajęć i przejęcie Grzesia przez jakiegoś nauczyciela wydłużyło się jeszcze bardziej. W końcu klasa została skierowana do biblioteki więc powierzyłam Grzesia pani bibliotekarce do rąk własnych. Ona go już dość dobrze zna i powinna sobie poradzić. Zresztą dalszego ciągu dowiem się jak po niego pojadę.
W szkole było spokojnie ale za to po szkole nastąpiło istne szaleństwo. Oliwia wyła przy odrabianiu lekcji a potem już nawet bez powodu. Grześ się tym zdenerwował i przez trzy godziny balansowaliśmy na krawędzi zachowań dopuszczalnych. Tym razem go nie musiałam obezwładniać i sama dość dzielnie wytrzymałam nerwowo. Po prostu trzymałam dystans tak aby nie mógł mnie gryźć i szczypać, plucie i wyzwiska uznałam za niegroźne i pomijalne w ogólnym rozrachunku. W końcu udało nam się przebrnąć przez matematykę i udaliśmy się z lekcjami do Oliwii kolegi z klasy i naszego sąsiada Mateusza, który z powodu wizyty u lekarza nie był dziś w szkole. U Mateusza babcia wypłakała mi się w mankiet, bo tata znów poszedł w ciąg, na ale to ich normalne życie. Wróciliśmy na bajkę, kolacja, mycie i, jak mówi Grześ, „pa lulu”. Spokojnie i bez protestów, takie słodkie miłe dzieciaczki. Tylko ręce mam znów całe w siniakach.
12.01.2005 środa
Mieliśmy dziś pojechać na kolejną wizytę do Fundacji Dzieci Niczyje do Warszawy ale pani psycholog, która się zajmuje Grzesiem odwołała dzisiejsze spotkanie i przełożyła je na poniedziałek 17.01 więc zostaliśmy w domu. Dzieci chętnie jeżdżą do Warszawy i chciały jechać ale spokojnie przyjęły zmianę planów. Był za to u nas ksiądz z kolędą. W moim rodzinnym domu nigdy nie przyjmowaliśmy księdza. Przez pierwsze lata naszego życia tutaj też pasterz miejscowy nie brał nas pod uwagę odwiedzając swoje owce (brał natomiast zbierając pieniądze na remont dachu). Teraz jest nowy ksiądz więc spróbowaliśmy nawiązać z kościołem poprawne stosunki. Niestety nie bardzo wyszło. Po pierwszym nieudanym kontakcie ksiądz zaniechał wizyt duszpasterskich i wielkie było jego zdziwienie kiedy dowiedział się o tym, że mamy dzieci. Oliwia w tym roku przystępuje do pierwszej komunii. Chciał nie chciał trzeba było znów do księdza uderzyć. Przyjechał więc i z kolędą. Posiedział i wreszcie poszedł. Mnie został niesmak i pewne zażenowanie, bo jakoś w głowie i sercu mi się nie mieści, że ksiądz nie dość, że mówić nie umie to jeszcze nie bardzo ma cokolwiek do powiedzenia. No bo stwierdzenie – „widzę, że Ewangelię głosicie w czynach i czynicie dobro ale to nie wystarczy, trzeba jeszcze odwiedzać świątynię” jest dla mnie kuriozalne. Skoro Bóg jest wszędzie to i Świątynia Jego jest wszędzie. Możliwe, że mamy na myśli innego Boga. Ksiądz stale ma w oczach tego z obrazka, ja myślałam o bardziej abstrakcyjnym. A świątynię będziemy pewno kiedyś odwiedzać, na razie z Grzesiem się nie da.
W każdym razie dziś dzieci były jak aniołki. Bardzo grzecznie czekały na księdza a gdy już przyszedł ładnie odegrały swe role. Tylko Grześ usiłował się wtrącić do rozmowy jak ksiądz tłumaczył, że powinniśmy psy uwiązać albo pozamykać, bo psu nie wiara. Grześ widział zgubionego psa, który plątał się po szosie. Martwiliśmy się, że pewno go ktoś wyrzucił a pies taki skołowany, że może wpaść pod samochód. Grześ chciał powiedzieć, że ludzie są źli i wyrzucają psy albo trzymają na krótkich łańcuchach i psy się męczą. Może lepiej, że tego nie powiedział…Czasem myślę sobie, że status upośledzonego jest dość wygodny. Zawsze można wprost powiedzieć co się myśli, powiedzieć prawdę i nikt nie powinien czuć się dotknięty, no bo to przecież tylko biedne, upośledzone dziecko coś tam sobie gada…
Oglądałam dziś film, włoski i czytany a tego nie lubię, bo Włosi dialogują szybko a drewniany głos zupełnie nie oddaje sensu i klimatu rozmowy. No ale film na interesujący mnie temat więc dało się wytrzymać. Małżeństwo adoptowało rumuńskiego, siedmioletniego chłopczyka obciążonego straszną, wojenną przeszłością. Chłopczyk swoim agresywnym zachowaniem wystawił ich miłość i cierpliwość na ciężką próbę, choć w zasadzie tylko raz opluł adopcyjną matkę a raz ugryzł nauczyciela więc wcale nie był taki niebezpieczny. Ale już po roku rodzice postanowili, że nie mogą sobie z nim dać rady, bo zamiast wdzięczności mają w domu zamęt i nerwową atmosferę. Dziwni jacyś. Może trzeba było im wcześniej dać coś do poczytania? Może powinni byli sobie kupić pieska albo lepiej kanarka razem z klatką.
Kilka razy zadawano mi pytanie czy przez te 9 już miesięcy nie miałam wątpliwości co do słuszności decyzji o przyjęciu dzieci, czy nie nachodziły mnie takie myśli, że nie dam rady, że nie chce, że po co mi to było, że po co było burzyć sobie domowy spokój, że może trzeba było zdecydować się na inne dzieci, może młodsze, może nie obciążone takimi problemami. I mało kto wierzy, że takich wątpliwości, takich chwil zwątpienia nie miałam nigdy. Owszem nie umiem znaleźć prawdziwej bliskości z Oliwią i być może nigdy jej nie znajdę. Owszem, bez wątpienia popełniam błędy lub czasem nie wytrzymuję nerwowo i zamiast uspokoić dzieci jeszcze bardziej je nakręcam, choć zawsze myślałam, że mam anielską cierpliwości. Ale nigdy nie miałam ochoty zrezygnować. Czasem jestem zmęczona ale wystarczy, że Grześ jest te kilka godzin w szkole a już za nim tęsknię, a już bardzo chcę po niego jechać i być znów razem, nawet jeśli będzie mnie bił, pluł, kopał, gryzł i przeklinał.
13.01.2005 czwartek
Dziś wszyscy szli na drugą lekcję. Jakoś łatwiej jest wstać i się wyszykować kiedy za oknem jasno. Grześ bardzo reaguje na dzień świetlny. Rano, gdy słoneczko śpi i on też głęboko śpi i trudno go dobudzić. Dziś słoneczko wstało a Grześ był taki aktywny, że z trudem go ubrałam. Pobiegł do kotka, do pieska i w samej koszulce chciał iść na dwór. Przed szkołą mi uciekł, obiegł budynek, poleciał do szatni, zamknął się od środka na zamek i cały czas się śmiał. W efekcie spóźniliśmy się na lekcje ale to nic, bo i tak nadal nie ma pani Julitki i było zastępstwo w bibliotece. Pani woźna pytała czy zaspał. Jak powiedziałam, że nie, że właśnie wręcz przeciwnie, taki rozbiegany od rana to stwierdziła „a to się pani z nim ma, trzeba mieć cierpliwość, a opowiadał, że w domu rozrabia, robi co chce i wcale go nie biją”. No fakt, nie biją, jeśli już ktoś kogoś bije to Grześ mnie. Czy robi co chce? No może i trochę tak. Nie umiem i nie chcę ustawiać dzieci aby „chodziły jak zegarek”. Może daje im za dużo swobody. Może trzeba jednak żelaznej dyscypliny. A może inaczej, może właśnie trzeba za nimi podążać, za ich potrzebami, możliwościami, rozwojem. Przecież na siłę się nie da. Przecież to ma być szczęśliwe dzieciństwo, wreszcie szczęśliwe. Czy szczęśliwe przeżywanie tu i teraz uleczy rany przeszłości? Czy wyjąca Oliwia jest szczęśliwa, czy może poczuć radość teraz czując stale ból. Czy kiedykolwiek będzie umiała się cieszyć? Czy uda się uleczyć rany? Kolejne pytania bez odpowiedzi.
U Oliwii w szkole była dziś wywiadówka. To nie jest bardzo duża szkoła. 95 uczniów wraz z zerówką i oddziałem przedszkolnym dla pięciolatków. Połowa uczniów dojeżdża z odleglejszych wiosek. Wychowawczyni w miarę kompetentna. Mówi, że Oliwia bardzo wolno ale jednak robi postępy. W szkole jest spokojna, nawet za spokojna. Grzeczna, wykonuje polecenia, nie sprawia kłopotów. Tyle, że jest koszmarnie powolna i nie ma szans zdążyć zrobić nawet części tego co robią inne dzieci w klasie. No i idzie jej generalnie ciężko, choć to jeszcze nie dramat. W każdym razie pani napisała w ocenie, że Oliwia powinna jeszcze pracować nad techniką czytania, utrwalaniem poznanych zasad ortograficznych i gramatycznych oraz estetyką pisma. Powinna ćwiczyć też rozwiązywanie zadań tekstowych i równań z niewiadomą. To bardzo łagodny opis tego, że Oliwia pisze dowolnie wstawiając „ó” lub „u” oraz inne trudne znaczki a jej pismo jest jeszcze gorsze od mojego, co do tej pory wydawało mi się niemożliwe. Poza tym nie umie czytać, mylą jej się litery, te już zapamiętane wylatują z głowy. Rozwiązywanie zadań tekstowych… to jeszcze nie ta bajka. Równania z niewiadomą? Tak, zdecydowanie mamy je codziennie do rozwiązania, jest wiele niewiadomych, może zbyt wiele…
Najbardziej ubawiło mnie jednak zawarte w ocenie opisowej stwierdzenie „Posiada rozległą wiedzę o otaczającej rzeczywistości. Wiedzę o rzeczywistości stosuje w praktyce rzadko”
Wróciłam do domu a tu standard. Lekcji do odrabiania było dziś mało i myślałam, że Oliwia wyrobi się szybciutko ale nagle, bez specjalnego powodu włączyło jej się wycie. Koszmarne wycie, świdrujące uszy krzyki, płacz i walenie pięściami. Wyła godzinę i 5 minut bez przerwy a ja „spokojnie” czytałam gazetę nie zwracając na nią uwagi. Pod koniec usiłowała mi się wepchnąć na kolana, na co oczywiście pozwoliłam, choć musiałam bardzo nad sobą pracować aby jej nie rozszarpać na strzępy. Kiedy wreszcie utulonej Oliwii wyłączyło się na dobre wycie zrobiła lekcje w równe 10 minut po czym spokojnie i z uśmiechem udała się z Wujkiem na poszukiwanie Grzesia, który tymczasem wyciągnął Babcię Marylkę na spacer do wsi (2,5 km w jedną stronę). Po odnalezieniu Grzesia i Babci spokojnie bajka, kolacja, mycie i spanie, już bez żadnych sensacji. No ale ja znów nic z zaległych spraw nie zdążyłam ruszyć. No i ani uszu , ani myszy nie zrobiłam ani kucharskiej czapki na przedstawienie.