Rodzicielstwo zastępcze – misja życiowa czy samobójcza?

Jestem matką zastępczą niespokrewnioną. Matka niespokrewniona – uwielbiam ten oksymoron. Niespokrewniona matka, rodzicielstwo zastępcze – to wewnętrznie sprzeczne pojęcia, mające być nową nadzieją na matkę, na rodzinę, na normalne życie – dla dzieci, które tej nadziei potrzebują.

Po ponad 12 latach bycia niespokrewnioną matką zastępczą, czyli oksymoronem, wiem, że rodzicielstwo zastępcze to sposób pojmowania świata, sposób myślenia i odczuwania. To misja życiowa, która w pewnych warunkach może stać się misją samobójczą. Może ale nie musi. Może być wspaniałą, ubogacającą przygodą i dawać ogromną satysfakcję. A samobójstwo. No cóż, życie nieuchronnie prowadzi do śmierci. Ważne tylko jaką drogą idziemy. Myślę, że droga rodzicielstwa zastępczego jest najlepsza z możliwych, ale to nie znaczy, że najłatwiejsza.

Nie będę się więcej wymądrzać. Po prostu napiszę, w miarę po kolei, jak to było u mnie. Takie świadectwo, trochę powieść w odcinkach, oparta na faktach. Imiona, nazwy miejscowości i niektóre charakterystyczne wydarzenia są zmienione, z oczywistych względów.

Początek czyli lata 2002-2004

Decyzja dojrzewała w nas 7 lat. W nas w sensie małżeństwa, w sensie on i ja, bo w sensie ja dojrzałam znacznie, znacznie wcześniej, zanim był jakikolwiek on.

Siódemka często oznacza w Biblii zupełność. Czasami nawiązuje do zakończenia jakiejś działalności. Może też wskazywać na zamknięty cykl ustanowiony lub dopuszczony przez Boga. Bóg w ciągu sześciu dni stwarzania ukończył swe dzieło, a dzień siódmy przeznaczył na odpoczynek.

Obydwoje byliśmy uciekinierami z Warszawy. Przenieśliśmy się ze stolicy na maksymalne odludzie, daleko od cywilizacji, tak żeby można było całą zimę jeździć na nartach, latem pływać a jesienią zbierać grzyby zaraz koło domu. Żeby wiosną patrzeć jak wszystko się budzi i rok po roku żyć spokojnym rytmem przyrody. Zbudowaliśmy swój świat i w tym świecie było bardzo dużo wolnej przestrzeni, gotowej na przyjęcie nowego życia, nowego małego człowieka, na przyjęcie dziecka. Ale to nowe życie nie mogło powstać. Gdy się o tym dowiedziałam chciałam tę przestrzeń zaoferować dziecku, dla którego tej przestrzeni gdzieś zabrakło. Ale musiałam poczekać 7 lat, aż decyzja dojrzeje w nas.

Decyzja dojrzewała dwuetapowo. Pierwsza myśl to była adopcja. Myśl taka prosta i naturalna. Ale ja zawsze szukam trudniejszej i bardziej skomplikowanej drogi. Więc może nie adopcja ślicznego i zdrowego niemowlaka (za którym serce płacze) tylko pomoc dziecku nie mającemu nadziei na adopcję. Czyli dziecko starsze, chore, może rodzeństwo. Tak powstała myśl druga, późniejsza – rodzina zastępcza.

Kiedy decyzja dojrzała zgłosiliśmy się do naszego PCPR-u. Pani dyrektor nawet serdecznie i z zainteresowaniem ale odesłała nas do innego powiatu, bo w naszym nie ma szkoleń, nie ma rodzin zainteresowanych i w ogóle pani dyrektor nie bardzo wie jak się za to zabrać, tym niemniej się cieszy, że podjęliśmy taką decyzję, życzy wszystkiego najlepszego i będzie wspierać jak tylko będzie mogła.

Udaliśmy się do PCPR w innym powiecie (75 km od domu). Tu już wiedzieli więcej i mieli bardziej konkretne informacje. Po bardzo długiej rozmowie z dwiema paniami umówiliśmy się na wizytę u nas w domu. Panie przyjechały. Dom nasz duży, stary, piękny. Częściowo wyremontowany, na tyle na ile była potrzeba. Pokój dla dziecka w trakcie remontu generalnego. Panie pojechały i nas wezwały. Rozmowa tym razem krótka. Możemy próbować. Pokoik dla dziecka wyremontujemy, wstawimy kolorowe mebelki, powiesimy kolorowe firaneczki. Wtedy przyjadą jeszcze raz i powiedzą czy mamy szansę. Nonsens. Jakie mebelki. W rozmowie nie określiliśmy wieku dziecka. Ba, stwierdziliśmy, że może być rodzeństwo. Poza tym nie cierpię firaneczek, zwłaszcza kolorowych.

Udaliśmy się do PCPR w kolejnym powiecie (38 km od domu). Krótka rozmowa. Warunki w domu? Wszystko da się przeskoczyć. Ludzie żyją w domach bez wody, bez łazienki i też są szczęśliwi. Przynieść wypełnione papiery, stertę załączników, odręcznie napisany życiorys z motywacją. Dla mnie „odręcznie” to pewien problem ale poradziłam sobie, nie bez nakładu pracy. Napisałam normalnie, na komputerze a potem przepisałam. Dałam obie wersje, jedna odręczna a druga w razie gdyby ktoś chciał przeczytać. Moja mama się śmiała, że żyje dłużej a jej życiorys mieści się na jednej stronie, mój miał wtedy 4. Panie podały termin najbliższego szkolenia. Po szkoleniu badania psychologiczne i kwalifikacja. Bingo. Zaczynamy szkolenie. Szkolenie raczej nudne i nie wnosi nic nowego. W trakcie podejmowania decyzji przeczytałam wszystko co znalazłam w necie na temat rodzicielstwa zastępczego i adopcji dzieci starszych. Przeczytałam też kilka książek. Teoretyczną wiedzę posiadłam na poziomie co najmniej takim jak wykładowca. Przez rok mieszkał u nas Jarek, upośledzony syn sąsiadów, bo rodzice zajęli się piciem. Opiekowałam się też 6 rodzeństwa innych sąsiadów, również zajętych piciem. Ostatnio wprawdzie opieka nad nimi ograniczała się do przywożenia ich do rodziców z bidula w piątek wieczorem, odwożenia do bidula w niedziele wieczorem, ew. goszczenia u siebie przez weekend, jeśli okazało się, że rodzice są niewstanie. No i 2 dziewczynki z domu dziecka w Wilnie przez kilka lat były u nas we wszystkie święta, ferie i wakacje. Aż dorosły i założyły swoje rodziny. Praktycznie więc też co nieco liznęłam. No ale szkolenie musiało się odbyć. Nam wypadło wg. programu Rodzina. Były 3 pary myślące o adopcji. Resztę stanowiły babcie, które zwykle nie miały okularów, spóźniały się co najmniej pół godziny i zaraz musiały wcześniej wyjść. Po kilku miesiącach szkolenia testy (w tym test Wechslera), później bardzo długa, indywidualna rozmowa z panią psycholog. Otrzymaliśmy kwalifikację.

Zgłosiliśmy się do swojego PCPRu.

Czekaliśmy. Czekaliśmy. Czekaliśmy.

Kolejne Boże Narodzenie w domu bez dzieci.

Ile można czekać. Traf chciał, że pacjentką mojej babci była pani redaktor popularnego tygodnika. Tygodnik akurat opisał tragiczne wydarzenia, które miały miejsce w rodzinie, mieszkającej w jednym z miast wojewódzkich. Doszło tam do pożaru. Ktoś zginął. Kilkuletnia dziewczynka szuka rodziny, najlepiej z dala od miejsca dotychczasowego zamieszkania. Mieszkaliśmy dostatecznie z dala. Pani redaktor skontaktowała mnie z domem dziecka, w którym owa dziewczynka przebywała. Pojechaliśmy na umówione spotkanie. 7 godzin jazdy samochodem. Spotkanie kilkugodzinne. Przesłuchiwały nas 2 panie psycholog. Rozmowa wypadła chyba dobrze, bo pozwoliły nam na kolejny przyjazd. Miało być spotkanie z dziewczynką w grupie, bez dawania do zrozumienia, że przyjechaliśmy do niej. Dziewczynka to Oliwia, ma 7 lat. Po powrocie w domu (powrót 7 godzin) gorączka, podniecenie, niekończące się rozmowy.

Pojechaliśmy na następne spotkanie jeszcze bardziej podekscytowani. Pobyt w dużym domu dziecka sam w sobie trudny. Wszystkie małe dzieci chciały zwrócić na siebie uwagę. Starsze też ale inaczej. No ale zobaczyliśmy ją, małą ładną dziewczynkę z rzadkimi blond włoskami, spokojną, wycofaną, nie narzucającą się. To miała być nasza Oliwia. Po spotkaniu z dziećmi rozmowa z paniami psycholog. Bo jest jeszcze taka sprawa. Okazało się, że Oliwia ma brata, starszego brata. Ten brat jest upośledzony. Jest w innym domu dziecka. Nie musicie go państwo brać, jest kłopotliwy. Dzieci są podobno bardzo ze sobą związane. Możecie też go wziąć i umieścić w szkole specjalnej z internatem, zresztą teraz też jest w takiej szkole. Wtedy będziecie go mieć na głowie tylko w weekendy, wakacje i święta. No ale możecie go nie brać. Jeśli jednak chcecie go poznać to może następnym razem zabierzecie dzieci razem na spacer. Podobno są ze sobą związane to będą miały okazję się spotkać. Bo wiedzą państwo, nikt tu nie miał pojęcia, że Oliwia ma brata. Dopiero jak dzieci z naszej placówki pojechały na zabawę choinkową zorganizowaną przez policję dla dzieci z placówek w naszym mieście to patrzymy a Oliwia chodzi z jakimś chłopakiem za rękę. Okazało się, że to jej brat Grzesiek, od pożaru się nie widzieli. Oliwia nawet nie wiedziała czy brat żyje. Bo wiecie państwo jest jeszcze taka sprawa. Oni mieli jeszcze jednego brata, Kacperka, miał 5 lat. Niestety zginął w tym pożarze. Jeszcze nie mówiliśmy Oliwii, żeby się nie martwiła. To już państwo sami jej powiecie. A i jeszcze jest taka sprawa, ja powiedziałam państwu, że Oliwia ma 7 lat. To jakaś pomyłka była. Ona ma 9 lat ale jest w pierwszej klasie, dlatego ta pomyłka, bo myślałam, że ma 7 jak jest w pierwszej klasie. No wiedzą państwo, tyle dzieci, można się pomylić. Ale to chyba nie jest problem. A ten jej brat starszy ma 12. Ale naprawdę nie musicie się nim interesować. Z Oliwii to będziecie mieć pociechę, to zdrowa dziewczynka, dobrze się rozwija, trochę jest nieśmiała ale od niedawna w placówce, rozkręci się. A z tym Grześkiem to podobno masa kłopotów. Jak nie macie swoich dzieci to byście mogli w przyszłości tę Oliwie adoptować, nawet kolor włosów ma taki jak pani. No a chłopca, jeśli będziecie chcieli go brać, to można w rodzinie zastępczej zostawić. Łatwiej wtedy oddać i zawsze jakieś pieniążki będą. Ale naprawdę nie musicie go brać. Oliwka z czasem zapomni.

Tak. Weźmiemy na spacer obydwoje. Do widzenia.

Wyszliśmy z placówki oszołomieni i nie kontaktem z dziećmi, nie tym nawet, że wreszcie widzieliśmy Oliwię, nie tym co ciocie psycholog (taki zwyczaj był w tej placówce – ciocia psycholog, ciocia dyrektor) ale JAK to powiedziały. Wracaliśmy 7 godzin milcząc. Ale w domu nasi rodzice, setki pytań.

Pojechaliśmy na następne spotkanie. Już od progu wrzask, Oliwia, przyjechali po ciebie. A przecież poprzednie spotkanie było bez dawania sygnałów. Dzieci i tak wiedzą swoje. Patrzyły z zazdrością. Stały wzdłuż poręczy schodów. Dziesiątki wpatrzonych w nas oczu. Może po nie też kiedyś ktoś przyjedzie. Wzięliśmy Oliwię i z nią pojechaliśmy po Grzesia. Drobny chłopiec, głowa wygolona do gołej skóry, wyraźnie zdeformowana buzia. Gaduła straszny. Koniec zimy, więc spacer do parku mało atrakcyjny. Grześ wrzucał do stawu patyki. Nie reagował na zakazy. Był w swoim świecie ale pilnował żebyśmy się nie oddalili. Lody. Grześ umazał całą kurtkę. Jadł i kręcił się przy tym tak, że wszystko było w lodach. Będzie następne spotkanie.

Na następne jedzie też moja mama. Znów spacer, lody. Nie znam tego miasta zupełnie ale dzieci znają, więc idziemy do ich dawnego domu, gdzie był pożar. Jeszcze widać ślady na murze, puste wypalone okno. Pożar był w październiku, niedawno. Tam mieszkali z ciocią i wujkiem. I z psami, rybkami, papugą, Nie z rybkami. Rybki były ale Grzesiek je udusił. Chce jeszcze jedne lody. Kupujemy w markecie. Coś nie tak. Lody lądują na chodniku. Wrzask. Grzesiek też leży na chodniku i się niemiłosiernie wydziera. Bluzgi takie jakich w życiu nie słyszałam, nawet w PGRze na praktykach studenckich. Trudno. Jeszcze plac zabaw. Spotykamy panią z chłopcem. To babcia. Chłopiec to kolega Grzesia z klasy. Chłopcy bawią się razem, przecież dzieci tu mieszkały. Pani dziwnie się na nas patrzy ale wyjaśniamy jak jest, jaka będzie nasza rola, pani się uspokaja, uśmiecha, życzy powodzenia. Miło. Wracamy do domu dziecka. Następne spotkanie tuż przed Wielkanocą. Możemy dzieci zabrać na Święta, potem będziemy składać wnioski do Sądu i już na wakacje powinny być u nas umieszczone. Tylko zaraz po Świętach musimy z nimi przyjechać, bo mają badanie więzi z poprzednią rodziną zastępczą w RODK. To musi trwać, bo najpierw trzeba pozamykać, powyjaśniać dawne sprawy. Nie mam przekonania czy musi i czy dzieci muszą przez ten czas tkwić w domach dziecka. Ale to nasza pierwsza przygoda z rodzicielstwem zastępczym, więc pełni zaufania do pań cioć, do ich doświadczenia, profesjonalizmu i dobrej woli, wracamy do domu.

Przed pierwszym pobytem dzieci w domu stres. Czy im, miejskim dzieciom, spodoba się na wsi? Też byłam dzieckiem miejskim, nawet wielkomiejskim i zawsze wieś uwielbiałam ale mam świadomość, że nie jestem do końca normalna. W domu moja mama, która już dzieci poznała i jest całym sercem za, teściowa też za. Ale jest w domu jeszcze teść, który nie lubi zwierząt, dzieci, ludzi i chyba siebie też. Na wieść o tym upośledzonym starszym bracie wygłosił tyradę o dzieciach znajomych jego matki. Otóż dzieci te, a konkretnie dwóch chłopców, urodziły się nienormalne. I takie nienormalne były już zawsze, i nic dobrego z tego nie wynikało. Nienormalne dzieci powinny być w specjalnych ośrodkach dla nienormalnych. Świat jest dla normalnych i takich, z których coś będzie. Jezu słodki, dobrze, że mój świat jest inny.

Dzieciom się spodobało. W każdym razie nie oporowały. Dożyliśmy jakoś do Wielkanocnego śniadania. Jajka pomalowane. Święconka poświęcona. Biały obrus na stole. Teść w gajerku czeka. Kobiety krzątają się donosząc jeszcze coś. Grześ podszedł do stołu. Zdrętwiałam, bo już czułam, że będzie jakaś akcja. Grześ złapał z półmiska garść wędlin i wsadził sobie do buzi. Teść warknął, że nie palcami, nie z półmiska, nie teraz. Zjeżył się cały. Zabrałam Grzesia na spacer. Śniadanie obyło się jakoś bez nas. Poszliśmy na łąkę. Piękny, ciepły dzień, prawie wiosna. Stawek, brzoza, kamienie. Grześ pyta czy może się wykąpać. Ja trochę zaskoczona zaczynam nieporadnie tłumaczyć, że przecież zimno jeszcze jest. On nie słucha. Rozbiera się rzucając ubranie za siebie, biegnie do stawku i już radośnie chlapie się w płytkiej, lodowatej wodzie. Po dłuższej kąpieli wychodzi zadowolony, uśmiechnięty. Pomagam mu się ubrać, bo mokry a jakoś nie przyszło mi do głowy brać na spacer ręcznik. Grześ nawet suchy nie bardzo sobie radzi z samodzielnym ubieraniem. Wnętrze koszulki czy bluzy stanowi labirynt, z którego nie tak łatwo znaleźć drogi wyjścia dla wszystkich rąk i głowy. Wracamy do domu. Teścia już nie ma, poszedł do swojego pokoju świętować dalej w towarzystwie Okocimia jasnego pełnego. Spokojnie mogliśmy zjeść późne śniadanie we własnym towarzystwie. Oliwia także się dołączyła. I moja mama. Było fajnie, spokojnie. Tak też dalej przebiegały nasze pierwsze Święta. Pogoda była piękna, słoneczna. Czas odpowiedni na długie spacery. Las, łąka pod ręką. Grześ kąpał się w każdym napotkanym stawku. Pytał czy może. Jeśli pozwoliłam, rozbierał się i kąpał nago. Jeśli zabroniłam wchodził do wody w ubraniu. Uwzględniając jego, bez wątpienia oryginalną, reakcję na moje zakazy, przestałam zabraniać. Zawsze zdrowiej i bezpieczniej ubrać się w suche ubranie po takiej wczesnowiosennej kąpieli. No i ręcznik zabieraliśmy nawet na spacer do lasu. Pojechaliśmy też na wycieczkę do pobliskiego, prywatnego mini zoo. Jazda samochodem byłą stresująca, bo po kilku minutach Grześ zaczął krzyczeć, że nigdy nie dojedziemy, nie ma żadnego zoo, okłamaliśmy go. Na szczęście było bardzo blisko a na miejscu się uspokoił i z ogromnym zainteresowaniem wszystko oglądał i czytał dokładnie i absolutnie wszystkie tabliczki. Oliwia nudziła się przy tym jak mops i rzucała co kilka minut pytanie „idziemy?” ale nic z tego nie wynikało, więc stała dalej i czekała na brata. Jedyne co wzbudziło nawet jej zainteresowanie to wydra, która zjadła żabę a później ją zwróciła. Rzygającą wydrę zapamiętaliśmy wszyscy, chyba do końca życia.

Święta jakoś szybko się skończyły i trzeba było wracać do domów dziecka. Wyjechaliśmy dzień przed badaniami w RODK z planem, że zostawiamy dzieci i wracamy a one rano idą na badania ze swoimi opiekunami z dd. Wyjechaliśmy w miarę spokojnie, choć wszystkim było smutno. 7 godzin jazdy starym Passatem (szczupakiem), po drogach bardzo lokalnych, każdego zmęczy. Zmęczeni więc dotarliśmy do dd Grzesia. Ten dd to miejsce wyjątkowo ponure. O ile dd, w którym mieszkała Oliwia można by uznać za miejsce miłe. Ładny budynek położony w ogrodzie z placem zabaw. Wewnątrz jasny i przestronny, pełen krzyczących i biegających dzieci. O tyle dd Grzesia to miejsce ponure. Umieszczony w kamienicy wciśniętej pomiędzy inne kamienice. Wąska, ciemna klatka, wąskie ciemne korytarze, wyjście na małe, obskurne podwórko studnie z połamaną huśtawką, trzepakiem i śmietnikiem. W domu dzieci brzydkie, chore, o starych, smutnych twarzach. Jakaś taka złowroga, pozbawiona nadziei cisza. Do tego smutnego dd dla dzieci bez przyszłości zmęczeni dotarliśmy przed wieczorem. I tu zaczęły się schody. A w zasadzie do schodów nawet nie doszliśmy. Utknęliśmy przed drzwiami wejściowymi. Koniec. Grześ kategorycznie odmówił wejścia. Nie pomogła rozmowa, przekonywanie. Nie dał rady wezwany z góry z dd psycholog. Koniec. Ściana. No pasarán. Trwało to kilka godzin. Grześ nie miękł. Nie i już. W ramach szukania rozwiązania pojechaliśmy do miłego dd Oliwii. Zostaliśmy przyjęci w gabinecie cioci dyrektor, w obecności cioci psycholog. Kawka, gadka. Obie panie ciocie z pełnym przekonaniem, że namówią Grzesia do zmiany stanowiska. Przecież one z niejednym dzieckiem dały sobie radę. Znalazły się cukierki, czekoladki, napoje dla dzieci. Rozmawiamy. Grześ siedzi spokojnie z kwadrans. Po kwadransie zaczyna się kręcić. Wstaje, siada, chodzi po gabinecie, krzyczy. Robi się coraz bardziej aktywny. Kopie mnie, kopie obie panie ciocie. Bluzgi straszne. Zaczyna demolkę. Lecą papiery, kawa, cukier, jakieś drobne fanty, dochodzi do telefonu, zaraz następny będzie komputer pani cioci dyrektor. Stop. Dobrze. Błyskawiczna reakcja dyrekcji. Pani ciocia wyrywa dziecku telefon. Dzwoni do Sądu. Krótka, rzeczowa rozmowa. Już jest postanowienie o tymczasowym umieszczeniu dzieci u państwa w rodzinie zastępczej. Przecież mają państwo wszelkie niezbędne kwalifikacje. Proszę tylko, o tu jest kartka, napisać wniosek do Sądu z dzisiejszą datą. Ja podyktuję. Zaraz przyjdzie fax z postanowieniem. Odpis dostaniecie państwo do domu poleconym. Mamy tu pokoik gościnny to zostaniecie na noc z dziećmi, rano zaprowadzicie dzieci na badania do RODK. Zaraz po badaniach możecie jechać z dziećmi do domu. Tak będzie najlepiej.

Jeszcze kolacja w bidulowej stołówce. Grześ zdenerwowany, zmęczony. Wszytko polewa zupą, słodką herbatą. Wszystko się lepi. Okropny zapach stołówki. Pokoik ciasny. Kolorowa, sztywna, wykrochmalona pościel. Pierzyna, która za nic nie chce wejść do poszwy. Ogromne poduchy z pierza. Małżeńskie łoże. Oliwia nie chce iść spać do dzieci. Grześ nigdzie nie pójdzie. Trochę gadamy, trochę śpimy. Trochę w euforii, że to już, trochę przerażeni tym co teraz będzie. Grześ załatwił błyskawicznie to czego dorośli przez tyle czasu nie umieli załatwić. Nikt nie potrafił mu się przeciwstawić. Specjaliści oddali pole dwunastoletniemu, upośledzonemu dziecku. Jak my sobie poradzimy z tym chłopcem – zagadką. Upośledzony, zdeformowany, z maleńką główką, czoło kończy się zaraz powyżej linii brwi. Chudy, przygarbiony, z rączkami jak u pięciolatka. Mówi wyszukanym językiem, choć bardzo monotonnym i pozbawionym intonacji głosem, głosem dorosłego mężczyzny, niskim i chropowatym. Czyta, pisze. Nie wiadomo czy rozumie swoją sytuacje czy tylko instynktownie wyczuwa co musi robić. Ale ma plan chyba i do czegoś dąży. Czy świadomie? Oliwia jeszcze większa zagadka. Lekko uśmiechnięta, wycofana, trochę nieobecna. Ma 9 lat, wygląda na 6-7. Bardzo drobna, ładna, kształtna. Dla nich też pewno stanowimy zagadkę. Każdy człowiek jest zagadką, nawet sam dla siebie. Rozpoczynamy wspólne życie. Gwałtownie, spektakularnie, trochę na skróty. Może tak miało być. Dalsze czekanie nie miało by sensu.

Rano pośpiech. Śniadanie. Oliwia nie chce jeść. Biegniemy do RODK. Znów przed drzwiami problem z wejściem. Grześ kładzie się na chodniku, Krzyczy, Lecą bluzgi. Ale udaje się w końcu wejść. Czekamy na korytarzu. Pani wypytuje o nazwiska. Robi się zamieszanie. Pretensje do nas, że jak to. Badanie więzi z poprzednią rodziną zastępczą a już jest nowa.

  • Dlaczego nie ma tych z poprzedniej?
  • Nie wiem
  • Dlaczego nie ma kogoś z placówki?
  • Z której placówki?
  • A gdzie są dzieci umieszczone?
  • W dwóch placówka?
  • Dlaczego w dwóch?
  • Bo były rozdzielone
  • Dlaczego?
  • Nie wiem
  • Dlaczego państwo przyprowadzacie dzieci a nie opiekun prawny?
  • Nie wiem, tak nam kazali w placówce
  • Gdzie jest opiekun prawny?
  • Nie wiem

W końcu biorą Oliwię na badania. Nie chce rozmawiać, nie chce wypełniać testów, nie chce rysować. Wychodzi. Kolej na Grzesia. Grześ kładzie się na podłodze, wrzask, bluzgi. Wychodzi do niego pani psycholog. Wysoka, tęga, ogromna. Na dłoniach masa, naprawdę pięknej, srebrnej biżuterii. Na każdym palcu pierścień. Bransolety. Robi wrażenie. Siwe, krótko, starannie obcięte włosy, srebrzysto szara szata. W dłoniach teczki. Otwiera. Czyta. Patrzy z ponad okularów na wijącego się pod jej nogami Krzysia. Orzeka z wyżyn majestatu:

  • chory psychicznie nie jest, upośledzony w stopniu lekkim, musi być źle wychowany.

Odchodzi.

Czekamy. Grześ się uspokaja. W końcu daje się namówić i wchodzi do gabinetu pani psycholog ale ze mną. Jest zgoda srebrzystej pani. Wchodzimy razem. Grześ dostaje kartkę. Ma narysować drzewo. Wiem, że będzie bieda. Grześ nie rysuje. Grześ umie pisać ale nie umie rysować. Odmawia.

  • narysuj drzewo
  • jajko – mówi Grześ
  • nie, drzewo – kategorycznie domaga się srebrzysta pani
  • jajko – równie kategorycznie odpowiada Grześ

Próbuję interweniować, że może jednak jajko, bo była Wielkanoc, bo malowaliśmy pisanki, były jajka, może to dla niego ważne, on niczego nie chce rysować, to jajko to i tak wyjątek, może zaczniemy od jajka a drzewo też narysuje.

Dostaję reprymendę ostrą, mam się nie wtrącać. Grześ rysuje w końcu jajko na całą kartkę i wychodzi.

Koniec badania.

Wracamy do domu dziecka. Obiad w strasznej stołówce. Znów zupa wszędzie. Jesteśmy proszeni do gabinetu cioci dyrektor. Kawa, cukierki, czekoladki. Widziałam szafę ze słodyczami, pełna.

Faks z Sądu już czeka. Jest jeszcze taka sprawa. Bo przed Sądem toczy się postępowanie w sprawie tego pożaru. Tamta rodzina, to była rodzina spokrewniona została rozwiązana. Grześ jest oskarżony o spowodowanie tego pożaru, no podpalenie. On już nie raz podpalał. W szkole też. Postaramy się wyciszyć tę sprawę. Po co ma się za wami ciągnąc. On był już przesłuchiwany 3 razy ale za każdym razem powiedział co innego i teraz nie wiadomo jak to było. No ale to już my załatwimy w Sądzie. To już możecie jechać. A jeszcze rzeczy dzieci. Oliwia tu jakieś ma. A Grześ? On ma w szkole chyba, tam gdzie jest internat. To nie w naszym mieście. Podam państwu adres i zadzwonię tam żeby wydali. Tylko musicie zaraz jechać, bo potem może nie być nikogo kto wyda. No to do widzenia. Powodzenia. A i o tym bracie. To już państwo jakoś sami powiecie dzieciom, Tak będzie najlepiej.

Tak, faktycznie będzie najlepiej jak już wyjdziemy i nie będziemy tu wracać. Dwunastoletni upośledzony chłopiec oskarżony o podpalenie i śmierć młodszego brata. Genialny bagaż na całe życie.

Jedziemy do szkoły z internatem. Czekamy na kogoś kto wie i wyda. Ogromna sala, piętrowe łóżka. Rzędy jednakowych szafek. Grześ poleciał do kolegów. Oliwia niezmiennie jest ale tak jakby jej nie było. Dostajemy jakieś spodnie, za duże na Grzesia, kilka wypłowiałych koszulek, dres, okulary. Okulary sztuk raz. Pani wyciąga z szuflady pełnej okularów, nie sprawdza, nie ogląda. Zgadza się, jedno dziecko, jedne okulary. Nie pyta, nie docieka, wydaje i odchodzi do swoich zajęć, pomiędzy rzędy jednakowych szafek, łóżek, stolików.

I już, Po wszystkim. Mamy przyjechać jeszcze raz, na sprawę o umieszczenie na stałe i o odebranie praw rodzicielskich rodzicom. Sąd zawiadomi o terminie. Wracamy do domu. Z dziećmi. Jest kwiecień. Szkoła? Przecież muszą chodzić do szkoły. Jakieś ubrania? Przecież nie mają nic. Szczoteczki do zębów, piżamki, bieliznę, coś na zmianę kupiliśmy przed Świętami. Ale to miało być na kilka dni. Trudno kupimy. Będzie dobrze, najważniejsze, ze już jesteśmy razem.

  • ciociu już jesteśmy na zawsze? – pyta Oliwia
  • tak
  • ciociu a co to znaczy na zawsze?

cdn…